Zmarł Józef Młocek, nestor polskiego lotnictwa

Drukuj
Opublikowano Biuro Rady JP

Zmarł Józef Młocek

Smutna wiadomość nadeszła do nas w niedzielny poranek. Zmarł Józef Młocek, nestor polskiego lotnictwa, pilot samolotowy i szybowcowy, szkoleniowec, zawsze uśmiechnięty, życzliwy, dobry człowiek. Miał 90 lat. Przypominamy reportaż o nim, jaki ukazał się w "ABC" w roku 2010.

Józef Młocek w roku 2010 otrzymał od Rady Miejskiej Leszna tytuł Zasłużony dla Miasta Leszna. Jeszcze w ubiegłym roku zasiadł za sterami szybowca i wiózł pocztę szybowcową z okazji Leszno Air Picnik 2016. Od wielu lat współpracował z leszczyńskim Kołem Polskiego Związku Filatelistów. W ubiegłym roku wydali oni znaczek z jego podobizną.

Pradziadek za sterem

Najstarszy latający pilot w Polsce mieszka w Lesznie. Były mistrz Polski w samolotowej akrobacji wciąż kręci pętle, ranwersy, wywroty i przewroty. Mówi, że lotnisko działa na niego jak apteka. Leszno i latanie. Miejsce i pasję, z którymi Józef Młocek związał swoje życie, łączy... boisko piłkarskie w Kaliszu. To tam miał pierwszy kontakt z leszczynianami, kiedy w 1951 roku na mecz przyjechała Polonia. Józek był filigranowym pomocnikiem tamtejszej Calisii i co rusz poniewierał go o wiele lepiej zbudowany napastnik drużyny przeciwnej, a później jego przyjaciel Kazimierz Nortman. To tam 4 lata wcześniej, w rozgrywkach miejskich, o wiele boleśniej sponiewierał go obrońca drużyny przeciwnej. 

- Półgórną piłkę złapałem z lewego skrzydła i głową wpakowałem do bramki. Ale w tym samym czasie obrońca kopnął mnie... w sam środek nosa - wspomina po ponad 60 latach.

To z powodu przesuniętej przegrody nosowej nie dopuszczono go wkrótce do latania w szkole lotniczej w Dęblinie. Zamiast za sterem myśliwca wiele lat później wylądował na lotnisku w Lesznie. 

Latanie na... łące

Zanim to się stanie, Józef przeżywa w Kaliszu II wojnę światową. Ma 17 lat, kiedy ojciec zapisuje go do organizacji ochraniającej wojskowe i państwowe obiekty. Kilkakrotnie ryzykuje na ulicach rodzinnego miasta. W 1945 roku przedwojenni lotnicy wyciągają ze stodół poukrywane tam samoloty. Także młody Józef, już wtedy wielki fan awiacji, w podkaliskim Żydowie odkopuje z druhami i remontuje stary szybowiec wrona. Zapisuje się na szkolenie do Aeroklubu Łódzkiego.

- Chciałem być pilotem myśliwca - wspomina.

I wszystko zapowiada, że będzie. Przeszedł już przysięgę w Oficerskiej Szkole Lotniczej Wojska Polskiego. A koledzy uważają, że jest jedynym pewniakiem do zaliczenia lekarskich badań.

- Z takim nosem możesz latać najwyżej na MU-2 (czyli na krowie _ dop. M.W.) - zaśmiał się jednak lekarz, przypominając niedoszłemu pilotowi o pechowym meczu.

Noga w gipsie

Odesłano go więc do hangaru. Trafia do pierwszej eskadry dęblińskiej szkoły w Radomiu, do kompanii samochodowej i szybko zostaje dowódcą drużyny. Jako jedyny żołnierz ma pozwolenie na latanie w Aeroklubie Radomskim.

Do wojskowych maszyn wsiada jednak tylko jako "worek", gdy do lotów treningowych potrzebne jest pełne obciążenie.

- Podczas jednego z takich lotów zastępca komendanta szkoły kazał mi usiąść za sterami Ut-2. Wzbraniałem się, ale duma mnie rozsadzała. W końcu się przełamałem i w taki sposób zaliczyłem praktyczną część kursu pilotażu podstawowego.

A że po ponownych badaniach skrzywiony nos też zostaje zaakceptowany, dostaje propozycję wymarzonego kursu myśliwskiego w pierwszej eskadrze. Teraz jednak nie chce już zostać wojskowym, bo nie podobają mu się ówczesne realia polityczne. Wraca do Kalisza, uzupełnia wykształcenie, pracuje, kiedy tylko może, jeździ latać do Ostrowa. Ale upomina się o niego wojsko. Jest na tyle dobry, że szkoła w Dęblinie próbuje wymusić jego powrót. Tak bardzo tego nie chce, że na kolejnym treningu Calisii specjalnie podkłada nogę, łamię ją, a w szpitalu dostaje gips i zwolnienie. W zamian trafia do Centrum Wyszkolenia Lotniczego we Wrocławiu, a potem jako instruktor do Aeroklubu Ostrowskiego, w którym w 1954 roku zostaje szefem wyszkolenia.

Walka w chmurach

To samo stanowisko proponują mu kilka lat później w Lesznie. Miasto po raz pierwszy przygotowuje się do zorganizowania szybowcowych mistrzostw świata. Młocek w tym czasie odnosi największe w karierze sukcesy sportowe. Należy do czołówki polskich pilotów w lotach rajdowo-nawigacyjnych, a w 1956 roku zdobywa mistrzostwo kraju w samolotowych akrobacjach. Jest podporą narodowej kadry. Właśnie kogoś takiego potrzeba w aeroklubie w Lesznie. Ma przygotować mistrzostwa i wzmocnić szkolenie. Wcześniej, aby utracić stanowisko w Ostrowie (bo nie chciał mieć za podwładnego swojego byłego instruktora), nieprzepisowo wykonuje _ przewożąc pewnego dygnitarza _ beczkę bez spadochronu.

- Była pięknie zrobiona - uśmiecha się przekornie.

Także kolejne zawodowe dylematy rozwiązuje w chmurach. Przez 8 lat, mimo zapewnień o szybkim znalezieniu mieszkania, mieszka z żoną i dziećmi w podłych warunkach w folwarku w Strzyżewicach. Znów z dygnitarzem na pokładzie - tym razem leszczyńskim - decyduje się na kolejny odważny krok.

- Wzniosłem samolot wysoko ponad piękne chmury. Powiedziałem, że mam tego wszystkiego dosyć. Że rozwala mi się rodzina. I myślę o zrobieniu takiej beczki, która zakończyłaby wszystkie moje problemy. O dziwo, następnego dnia przydzielono mi mieszkanie w bloku.

Jedyny taki romb

Po udanych mistrzostwach świata w Lesznie wzrastają też akcje Józefa Młocka. Wraz z najlepszymi pilotami w kraju zostaje wyznaczony do wzięcia udziału w centralnych pokazach lotniczych na warszawskich Babicach. Kilka lat później prowadzi trzech leszczyńskich pilotów (Eugeniusza Pieniążka, Mirosława Królikowskiego i Stanisława Łuszpińskiego) w akrobacji, której dotąd nie powtórzył nikt w kraju. Podczas pokazu w Łodzi wykonują ekwilibrystyczny romb, za co ich centrum szybowcowe dostaje w prezencie samolot Jak-14 M. Lotnisko w Lesznie tętni życiem. Gdy jest taka potrzeba, lądują tu nawet najcięższe istniejące wówczas w kraju maszyny: AN-24 i Jak-40. Na początku lat 60. Młocek z Romanem Zabiełłą organizują pierwsze w kraju w lotnictwie sportowym szkolenia w trudnych warunkach atmosferycznych. Żona pilota Ewa denerwuje się, kiedy Józef podchodzi do coraz trudniejszych akrobacji. Przed oczami wciąż ma zdarzenie z połowy lat 50. w Ostrowie. W dniu święta lotnictwa pogorszyła się pogoda. Zginął jeden z szybowników akrobatów. Młocek, aby powstrzymać panikę tysięcy widzów na lotnisku, kontynuował pokaz, nisko latając zlinem. Pod koniec lat 60. odchodzi z Aeroklubu Leszczyńskiego.

- Wypaczanie wyników, forowanie jednych kosztem drugich, zła atmosfera - wymienia powody zmiany pracy. Odtąd jest kierownikiem Zespołu Lotnictwa Sanitarnego w Poznaniu. Lata i nadzoruje loty do najcięższych przypadków. Wciąż mieszka jednak w Lesznie.

- Nigdy nie lubiłem dużych miast.

Poza tym trwa przy lotniczym sporcie, a jego centrum wciąż znajduje się w Lesznie. Podczas kolejnych mistrzostw świata jest szefem pilotów holujących. Pomaga kadrze, załatwiając paliwo, a Aeroklubowi Leszczyńskiemu samoloty, których pozbywało się wojsko. W Poznaniu spełnia swoje kolejne zawodowe marzenie. Doprowadza do budowy nowoczesnego obiektu, w którym chorych przenosi się z karetek do samolotów. W 1974 roku, kiedy wielkimi krokami zbliżają się śluby trojga jego dzieci, bierze rok wolnego i jedzie zarobić na nie do Afryki. Pracuje w agrolotnictwie, spryskując z samolotu pola w Egipcie, Sudanie i Libii. Po powrocie prowadzi też usługi rolnicze w Polsce i pilotuje taksówkę powietrzną prywatnej firmy Inter Fragrances. Jako szef lotnictwa sanitarnego obsługuje wizyty Jana Pawła II w Polsce.

Pradziadek akrobata

W 1987 roku przechodzi na emeryturę. Ale lata do dzisiaj. Jest najstarszym w Polsce czynnym pilotem.

- Suma startów i lądowań zawsze Ci się zgadza i niech tak zostanie na następne lata - napisała mu rodzina z okazji 80. urodzin.

W tym roku został pradziadkiem. Mimo 83 lat jako wolontariusz pomaga szkolić w Lesznie pilotów samolotowych i szybowcowych.

- Pracuję za darmo, zastępuję - gdy trzeba - kolegów, łatam dziury, bo sprawia mi to przyjemność. W tym wieku nie śmiałbym nikogo prosić o zatrudnienie.

Ale bywa, że na lotnisku pracuje do późnego wieczora. Za sterem czuje się jak ryba w wodzie. Kręci pętle, ranwersy, wywroty i przewroty.

Cztery lata temu przyznano mu dyplom Paula Tissandiera, jedno z najważniejszych wyróżnień światowego lotnictwa. Aby nie stracić kontaktu ze środowiskiem, przyczynił się do powstania przy Aeroklubie Leszczyńskim Klubu Seniora Lotnictwa.

- Wczoraj akurat nie latałem - mówi podczas spotkania w swoim mieszkaniu, tym samym, które wywalczył sobie jeszcze w latach 60. podczas lotu nad chmurami z leszczyńskim prominentem. - Ale bez lotniska nie wytrzymałem. Pojechałem tam chociaż na chwilę, żeby zapytać, co słychać, co robili. Lotnisko działa na mnie jak apteka.

 

Żródło: leszno24.pl

 

 

Ta strona używa plików Cookies. Dowiedz sie wiecej.

EU Cookie Directive Module Information